Opowiadania

Popełniłem także kilka opowiadań:

Wynalazek
Cios zemsty
Kolejna ciężka noc

Wynalazek

          Było późne popołudnie, gdy zbliżał się do rogatek miasta. Kiedy przechodził przez główną bramę, strażnicy potraktowali go stekiem obelg, jakimi ludzie zwykli traktować krasnoludów, niziołków i innych nieludzi. Na całe dla nich szczęście nauczył się, przez te wszystkie lata, trzymać swoje nerwy na wodzy i nie wdawać się w zbędne dyskusje, które kończą się w najlepszym wypadku bójką, w najgorszym lochem. Nie tracąc czasu, ruszył w kierunku rynku. Bezbłędnie odtwarzał w pamięci układ ulic i szedł pewnie przed siebie. Kiedy wreszcie znalazł się w północnej części miasta, jego oczom ukazała się smukła i wysoka wieża. Gdy stanął u jej stóp, nie zdążył nawet podnieść ręki, a okute żelazem drzwi otworzyły się. „Zaczynają się magowskie sztuczki” – pomyślał i zaczął wdrapywać się po krętych, stromych schodach. Mniej więcej w połowie drogi zasapał się dość solidnie. Pod nosem nie szczędził uwag odnośnie upodobań architektonicznych przedstawicieli czarodziejskiej profesji.
          - Co oni widzą w tych wieżach? Po jakiego wała upierają się, żeby tu mieszkać? Ani to ładne, ani wygodne – marudził sam do siebie.
Kolejne stopnie pokonywał z coraz większym trudem.
          - Idę i idę i końca nie widać. Chodzić to ja mogę po ziemi, ewentualnie pod ziemią, jak każdy szanujący się krasnolud. Każda wysokość powyżej końca mojej brody to już za wysoko – sapał coraz mocniej i rękawem wycierał spocone czoło.
          Już miał wypowiedzieć następne zdanie w podobnym guście, gdy stanął przed kolejnymi drzwiami, które tak samo jak te pierwsze otworzyły się, zanim zdążył cokolwiek zrobić. Wszedł do przestronnej izby. Wydawała się znaczenie większa niż można by to wywnioskować, patrząc na wieżę z zewnątrz. Momentalnie poczuł całym ciałem dziwne drgania powietrza, nieco cierpki, metaliczny smak na języku i lekką woń suchego dymu. Jak każdy krasnolud nieomylnie wyczuwał obecność magicznej energii. W pierwszej kolejności przywitał go czarny, gruby kocur, który powoli przechodził pod jego nogami, mrucząc leniwie. Nachylił się, by go pogłaskać, gdy usłyszał znajomy głos:
          - Do stu tysięcy beczek piołunu! Kogo moje stare oczy widzą? Toż to Jodri Anders von Drachentopf we własnej osobie. Witaj przyjacielu.
          - Witaj Falholt, nie udawaj zaskoczonego, na pewno widziałeś mnie w swojej szklanej kuli, zanim zdążyłem zbliżyć się do drzwi – odpowiedział krasnolud.
          - Nie ulegaj stereotypom, nie każdy mag musi mieć szklaną kulę.
          - Proszę cię. Mieszkasz w wieży na obrzeżach miasta, masz wielkiego czarnego kota, nosisz szpiczasty kapelusz i ty mi mówisz o uleganiu stereotypom?
W tym samym momencie obaj wybuchnęli perlistym śmiechem i padli sobie w ramiona.
          Kilka chwil później siedzieli wygodnie w głębokich fotelach i pykali fajki, wypuszczając kłęby słodkawego dymu, który wypełnił całe pomieszczenie.
          - Doskonałe ziele, nieprawdaż – rozpoczął czarodziej – ale powiedz lepiej, co sprowadza cię w te strony?
          - Poza sentymentem chyba nic szczególnego – odparł krasnolud – wracam z wybrzeża, gdzie pracowałem przy konstrukcji portowych żurawi.
          - Nigdzie bliżej nie ma pracy dla doświadczonego inżyniera? – zapytał Falholt.
          - Pracy jest aż nadto, ale brakuje odważnych… chętnych – poprawił się szybko – którzy decydują się zatrudnić nieczłowieka. Dlatego wracam w rodzinne strony. Na szczęście popyt na kruszce z krasnoludzkich kopalni nie słabnie i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.
          - Wielkie góry Malahtil. Powiem ci Jodri, sam chętnie wybrałbym się w podróż w ten piękny region. Niestety obowiązki nie pozwalają na zbyt długie wycieczki. – stwierdził czarodziej, po czym pociągnął z fajki.
          - A cóż to za obowiązki trzymają cię w mieście – zaciekawił się krasnolud.
- Nastroje nie są dobre. Uczeni z uniwersytetu i inni magowie, opłacani z kasy gubernatora miasta, pracują nad jakimś przełomowym wynalazkiem, ale na pewno nie wyniknie z tego nic dobrego. Podobno ta nowoczesna maszyna ma przysłużyć się szybszemu rozwojowi miasta, a nawet całego kraju. Dzięki niemu, dostęp do wiedzy ma być powszechny i niczym nieograniczony. Koncepcja ta bardzo szybko podzieliła radę miasta na dwie frakcje: postępowych i tradycjonalistów.
          - A ty widzisz siebie po której stronie? – Jodri przerwał magowi w pół zdania.
          - A jak myślisz? Potrafisz sobie wyobrazić, że nagle byle półgłówek, chłop czy robotnik będzie miał w domu książki na półkach i czytał wszystko, czego tylko jego prostacka dusza zapragnie? Bo ja nie! Może jeszcze zniesiemy niewolnictwo i przyznamy równe prawa kobietom, co? – zaśmiał się Falholt – ja na studiowanie poświęciłem całe swoje życie, chyba nie wyobrażasz sobie, że pozwolę teraz, żeby zwykły parobek mógł posiąść tę samą wiedzę w kilka miesięcy – gdy mówił, mag podnosił głos coraz bardziej, aż pod koniec zdania wstał z fotela, wymachiwał rękoma i wypluwał z siebie kolejne zdania. Jodri nie poznawał swojego przyjaciela. Nigdy wcześniej nie widział, by ten ciepły, troskliwy i gotowy do pomocy człowiek zachowywał się w ten sposób. Coś rzeczywiście musiało być na rzeczy. Zaciekawiony postanowił drążyć temat:
          - Czy wiesz może, na czym może polegać ten niby przełomowy wynalazek?
          - Jak dla mnie to, to wszystko jest jakieś patykiem na wodzie pisane. Niby jakieś ruchome płytki, na każdej osobna literka, z których można układać całe wyrazy, a nawet zdania i przenieść na papier. Nie wiem i nie chce wiedzieć. Bzdura! Liczy się tylko pióro, atrament i papier i nic tego nie zmieni. Już moja w tym głowa. Rolnicy piszący podania, robotnicy piszący listy i  kucharki czytające poezję, też coś. Wyobrażasz to sobie? Po moim trupie. Jeśli ten smarkacz Bergengert myśli, że ujdzie mu to na sucho, to się grubo myli.
          Jodri nie podzielał zdania swojego przyjaciela i pomysł przedstawiony nawet w tak negatywnym świetle wydał mu się genialny. Nie chciał jednak już dalej drążyć tematu, musiał na własną rękę dowiedzieć się więcej o tym całym Bergengercie.
          Ziele w fajkach już dawno zmieniło się w popiół, a w kieliszkach po winie ucztowały tłuste muchy.
          - No, już czas na mnie – powiedział krasnolud i wstał z fotela.
          - Zostań, miejsca u mnie jest dość, po co masz się męczyć w przepełnionej gospodzie? – zaproponował Falholt.
          - Dziękuję ci, ale chyba zapomniałeś już, jak brzmi w nocy zdrożony krasnolud w moim wieku. Krasnoludzkie chrapanie jest całkowicie odporne nawet na najsilniejsze czary tłumiące. Wspaniałomyślnie oszczędzę ci nieprzespanej nocy i wyśpię się porządnie w gospodzie pod Czerstwym Psem. Tam zawsze jest miejsce dla takich jak ja.
          Już kierował się w stronę drzwi, gdy przez otwarte okno wpadł do izby kamień owinięty papierem. Nim zdążył się zorientować, Falholt już trzymał w ręku kartkę, którą ktoś zapełnił koślawymi literami. Gdy czarodziej czytał list, jego szczęka drgała, zaciskając się raz po raz. Jodri wpatrywał się z zaciekawieniem w oczy przyjaciela. Te płonęły nienawiścią.
          - Przeklęci łowcy! Mają czelność wysyłać listy z pogróżkami. Mnie, wielkiemu Falholtowi, doradcy na dworze króla Fredricka i uczestnikowi Wielkiej Wojny Zachodniej – mag wściekał się coraz bardziej. Po chwili jakby zdał sobie sprawę z obecności krasnoluda. Pośpiesznie zgniótł list i cisnął gdzieś w kąt. Zauważywszy pytający wzrok przyjaciela, powiedział:
          - Nie przejmuj się, to nic. Po prostu nie mogę się przyzwyczaić do tego, jak bardzo zmieniają się czasy. Dzisiaj nikt już nie liczy się z autorytetem mędrca, dopóki ten nie dysponuje odpowiednią ilością złota. W każdym razie nie zatrzymuje cię. Na pewno jesteś zmęczony po podróży. Odwiedź mnie jeszcze jutro, zanim wyruszysz w dalszą drogą, powspominamy dawne czasy.
          Jodri wprost umierał z ciekawości, w jakie to dziwne machloje wplątał się jego przyjaciel, jednak stanowczość, z jaką Falholt przedstawił sprawę, nie zostawiała miejsca na jakąkolwiek dyskusję. Gdy, na pożegnanie, podali sobie dłonie, krasnolud zauważył dziwną bransoletę w bladoniebieskim kolorze na nadgarstku maga. Jakaś nagła myśl wpadła mu do głowy i uleciała w tej samej chwili. Pożegnali się i krasnolud ruszył w stronę gospody pod Czerstwym Psem. Całą drogę rozmyślał, co takiego mogło się stać, że czarodziej, który zawsze był przykładem spokoju, opanowania i pogody ducha, teraz traci panowanie nad sobą, dostaje dziwaczne listy i nie chce powiedzieć na ten temat ani słowa. Z całą pewnością jednak musi mieć to jakiś związek z tym przełomowym wynalazkiem, o którym mówił.
          - Dzisiaj już nie ma co nad tym rozmyślać – powiedział sam do siebie – może jutro Falholt będzie miał lepszy humor i uda mi się wyciągnąć z niego jakieś informacje.
          Nazajutrz krasnolud zjadł pożywne śniadanie i ruszył w stronę wieży. Pod drzwiami liczył po cichu na sztuczkę z otwieraniem drzwi, jednak się nie doczekał. Drzwi nie otworzyły się. Zapukał raz i drugi, jednak odpowiadała mu jedynie głucha cisza. Złapał za klamkę i popchnął drzwi, były otwarte. Na górze sytuacja powtórzyła się. Wszedł do środka i krzyczał coraz głośniej:
          - Falholt! Jesteś tu? To ja Jodri. Jestem jak się umawialiśmy.
W odpowiedzi usłyszał jedyni ciche miałczenie kota, który właśnie przechadzał się po zagraconym stole.
          - Dziwne – pomyślał – jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby Falholt nie stawił się na umówione spotkanie. W ogóle jakoś dziwnie wygląda ta jego wieża, jakby opuszczał ją w pośpiechu. Chyba nic się nie stanie, jak się trochę rozejrzę.
Po chwili myszkowania znalazł na ziemi kulkę papieru, którą mag rzucił wczoraj w kąt. Rozwinął zwitek i przeczytał:

Czarowniku!
Zapłać za towar, który ci dostarczono. Zalegasz z zapłatą ponad miesiąc. Niedługo zaczniemy naliczać odsetki. Pamiętaj, że mamy swoje sposoby, nawet na takich czarowników jak ty.

Władze Gildii Łowców
P.S.
Gildia Łowców przypomina, że zalegasz z zapłatą za:
Żądło mantikory – 120 koron
Skrzydło harpii – 210 koron
Krew trola – 90 koron
Łuski wiwerny – 330 koron

          - Cenią się niczego sobie – pomyślał – może trzeba było się szkolić na łowcę potworów, zamiast latać z młotkiem po budowach.
Schował kartkę do kieszeni i dalej przeszukiwał siedzibę maga.
          - Co tu się wyrabia w tym dziwnym mieście? – mruczał pod nosem – nie sądzę, by Falholt zniknął z powodu długu, choćby nie wiem jak był wysoki. To nie w jego stylu. Prędzej solidnie by nastraszył tych całych łowców. Żądło mantikory, łuski wiwerny? Po co mu, u licha, te obrzydlistwa? Muszę się przyjrzeć tej sprawie. Jodri Anders von Drachentopf nie zostawia swoich przyjaciół w potrzebie. Nigdy.
          Mimo dokładnego przeszukania wieży maga, oprócz listu z Gildii Łowców oraz kilku Magowskich ingrediencji niewiadomego pochodzenia, nie udało mu się znaleźć niczego, co pomogłoby mu sformułować jakąkolwiek hipotezę tłumacząca zniknięcie Falholta.
          - Zanim na dobre stanę się częścią tej gmatwaniny, trzeba uzupełnić zapasy – powiedział do siebie i ruszył w kierunku targowiska.
          Po drodze obserwował bacznie całe miasto, każdego przechodnia i każdy budynek. Starał się wyłapać każdy najdrobniejszy szczegół. Na rynku tłoczyli się mieszkańcy. Kupcy przekrzykiwali się nawzajem i zachwalali swoje towary. Kieszonkowcy w pocie czoła pracowali na swoją dniówkę. Doświadczenie podpowiadało krasnoludowi, w jakie przedmioty powinien się zaopatrzyć. Kupił skórzany kaftan, wełnianą opończę, suchy prowiant na kilka dni i niewielki sztylet w skórzanej pochwie. Gdy opuszczał targowisko, zauważył stojącego na drewnianej skrzynce człowieka w łachmanach, z rozczochranymi włosami, który wykrzykiwał zdania bez ładu i składu. Otaczała go niewielka grupka gapiów. Jodri odwrócił się, gdy usłyszał:
          - Hej ty! Krasnoludzie! Tak, do ciebie mówię – był to głos tego samego szaleńca na skrzynce – uciekaj! Porzuć wszystko, w co zamierzasz się wplątać. Porzuć to, póki jeszcze możesz. Śmierć jest blisko. Uciekaj!
Krasnolud udał, że nie zwrócił na niego uwagi i ruszył w swoją stronę. Za swoimi plecami słyszał jeszcze tylko za krzyki:
          - Uciekaj! Uciekaj! Porzuć to, co chcesz zrobić!
          - E, tam, takie gadanie wariata – przekonywał sam siebie – co on może wiedzieć. Jeszcze by tego brakowało, żeby krasnolud słuchał krzyków jakiegoś bezdomnego świra.
          Uzupełniwszy zapasy, postanowił złożyć wizytę łowcom potworów w ich gildii. Pierwszego lepszego przechodnia zagadnął, gdzie mają swoją siedzibę i ruszył we wskazanym kierunku. Po przybyciu na miejsce drzwi otworzył mu mężczyzna w długich do ramion, niemal całkowicie białych włosach. Jego twarz cała pokryta była strasznymi bliznami.
          - Witam, nazywam się Jodri Anders von Drachentopf. Jest taka dość nietypowa sprawa. Otóż zaginął mój przyjaciel, czarodziej Falholt, a jedyny ślad, jaki znalazłem w jego wieży prowadzi, do waszej gildii.
          Na dźwięk imienia maga starszemu łowcy drgnęła powieka w niezauważalny dla ludzkiego oka sposób. Krasnolud jednak wyłapał ten ruch bez trudu.
          - Na twoim miejscu nie przyznawałbym się tak otwarcie do przyjaźni z Falholtem. Ostatnimi czasy nie cieszył się zbyt dobrą sławą – powiedział spokojnie, niemal beznamiętnie łowca – od czasu przedstawienia prototypu urządzenia przez jego konkurenta Bergengerta Falholt całkowicie zdziwaczał.
          - Co masz na myśli? – dopytywał Jodri.
          - Ludziska mówią, że całkowicie postradał zmysły. Często widują go wałęsającego się nocami po cmentarzu. Niektórzy twierdzą nawet, że całkowicie zaprzedał duszę demonom śmierci w zamian za pomoc w zemście na Bergengercie. Dla naszej gildii ta przemiana czarodzieja była całkiem na rękę, bo od jakiegoś czasu zamawiał u nas najtrudniejsze do zdobycia składniki. Jeśli myślisz, że łatwo zdobyć na przykład pióro gryfa, to grubo się mylisz, stąd ceny tych rzeczy są dość wygórowane, a Falholt płacił hojnie i terminowo. Do pewnego czasu.
          - Stąd te listy z pogróżkami, tak?
          - Prośby i zwykłe upominanie się o swoje nie przynosiły skutku. My też musimy z czegoś żyć. Broń, eliksiry i medycy, to nie są tanie sprawy. Jednak odkąd coraz częściej zaczął mówić od rzeczy, odgrażać się, że jeszcze wszystkim pokaże, kto jest prawdziwym magiem, złorzeczyć na Bergengerta, przestaliśmy nawet odwiedzać go osobiście. Z doświadczenia wiem, że lepiej nie podchodzić zbyt blisko szalonego czarodzieja.
          - Staram się to wszystko jakoś zrozumieć – powiedział krasnolud po chwili milczenia – i nie bardzo potrafię. W każdym razie jakbyś wiedział coś więcej, to daj mi znać. Chciałbym pomóc w wyjaśnieniu tej dziwacznej sprawy. Będę w mieście jeszcze przez kilka dni. Znajdziesz mnie w gospodzie pod Czerstwym Psem.
          - W porządku, tymczasem żegnaj – powiedział łowca, zamykając powoli drzwi.
          - Aha, jeszcze jedno – Jodri złapał za klamkę – mógłbyś wskazać mi, gdzie znajdę tego całego Bergengerta?
          - Zwykle urzęduje na obrzeżach południowo-zachodniej dzielnicy miasta. To niedaleko stąd, jakieś dwadzieścia minut w tamtym kierunku.
          - Dzięki, bywaj.
          Krasnolud postanowił nie marnować czasu i od razu przed siebie. Po kilku chwilach szybkiego marszu, zgodnie z tym, co powiedział łowca, zobaczył siedzibę czarodzieja.
          - Nie, to muszą być jakieś żarty. Kolejna wieża. Uwzięli się na mnie czy jak? – skomentował Jodri.
          Gdy zbliżał się coraz bardziej, zauważył przed budynkiem człowieka pracującego w pocie czoła. Podszedł bliżej. Mężczyzna był tak pochłonięty swoją pracą, że zrazu nie zauważył jego obecności. Miał na sobie skórzany fartuch, jaki zwykli nosić kowale, spod którego wystawała długa, połyskująca w słońcu, zielona szata. Ostrzyżone na krótko czarne włosy i okulary z ciemnego szkła dopełniały wizerunku. Młody mężczyzna z zapałem walił wielkim młotem w rozgrzane do czerwoności żelastwo.
          - Przepraszam, szukam czarodzieja Bergengerta – zagadnął Jodri.
          - Słucham.
          - Szukam czarodzieja Bergengerta – powtórzył pytanie.
          - Tak, słucham. To ja, Johan Bergengert, z kim mam przyjemność?
          - Jodri von… - krasnolud nie potrafił ukryć zdziwienia – Jodri Anders von Drachentopf. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz widzę czarodzieja z kowalskim młotem w ręku, że nie wspomnę o braku szpiczastego kapelusza.
Młody czarodziej uśmiechnął się szczerze i dodał, uprzedzając pytanie:
          - Czarnego kota też nie posiadam. W czym mogę pomóc?
Krasnolud opanował wreszcie zdziwienie i powiedział:
          - Jestem przyjacielem Falholta. Wczoraj odwiedziłem go w jego wieży, umówiliśmy się na dzisiaj, a on zapadł się jak kamień w wodę. Trochę słyszałem o waszym konflikcie i pomyślałem, że być może…
          - Że być może znajdziesz go uwięzionego u mnie w lochu? Jeśli mam być szczery to, w zasadzie od samego początku ten cały, jak to nazwałeś konflikt jest mocno jednostronny. To Falholt ma problem z tym, czym się aktualnie zajmuję. Opowiada o mnie przeróżne rzeczy na prawo i lewo niekoniecznie zgodne z prawdą.
          - Skąd u niego w takim razie taka niechęć do ciebie i twojego wynalazku?
          - Właśnie w tym całym problem, że nie mam pojęcia. Od samego początku czarodziejskiej edukacji jesteśmy uczeni tego, że nasza wiedza i umiejętności mają służyć całym społecznościom. Słabszym, biedniejszym i potrzebującym. Właśnie te idee przyświecały mi, gdy przystępowałem do pracy nad moim wynalazkiem. Z nadzieją, że kiedyś wiedza przestanie być czymś tak szalenie elitarnym, a dzielenie się nią będzie zdecydowanie łatwiejsze dzięki powszechnemu dostępowi do niej. Falholt z całych sił sprzeciwia się temu pomysłowi. Pragnie zachować obecny stan rzeczy nawet wbrew ideałom wpajanym w każdej akademii magii. Tak jakby chciał zachować zbiorowe doświadczenie naszej cywilizacji tylko dla siebie.
          - Na czym więc miałby polegać twój wynalazek? – krasnoludzka ciekawość wzięła górę.
Bergengert uśmiechnął się i przystąpił do krótkiego wykładu.
          - Cały trik miałby opierać się na pomyśle zwanym systemem ruchomych czcionek. Składa się on z szyn umieszczonych w kratownicach wielkości standardowej strony. Każda szyna odpowiada linijce na stronie. W szynach umieszczone są niewielkie kosteczki odpowiadające poszczególnym literom wchodzącym w skład wyrazu i zdania. Jedna kosteczka to lustrzane odbicie jednej litery. Po ułożeniu dowolnej treści przy użyciu tych ruchomych kosteczek zamykamy kratownicę, smarujemy całość atramentem, odciskamy na papierze i gotowe. – w tym miejscu czarodziej zaprezentował gotowe zdanie odciśnięte na kartce papieru – Początkowo używałem czcionek drewnianych, jednak odlewane, metalowe są zdecydowanie bardziej wytrzymałe i oferują druk lepszej jakości. Obecnie pracuję nad matrycami, dzięki którym odlewanie czcionek będzie dużo łatwiejsze. W następnej kolejności konieczne będzie opracowanie prasy, która pozwoli na drukowanie wielu stron w bardzo krótkim czasie.
          - To jest genialne w swojej prostocie – wykrzyknął z zachwytu Jodri. – po wprowadzeniu tego wynalazku na przemysłową skalę książka będzie kosztować tyle, że prawie każdy będzie mógł sobie na nią pozwolić.
          - I to jest właśnie cel tego wynalazku – Bergengert uśmiechał się.
Jodri chciał zadać kolejne pytanie, gdy na plac przed wieżą wpadł jeździec w stroju gońca.
          - Panie krasnoludzie! Panie Jodri krasnoludzie – krzyczał co sił w płucach – Panie Jodri!
          - Czego? Co się dzieje? Co się stało? Mów szybko.
          - Panie krasnoludzie, pan szef łowców prosi – goniec wypowiadał słowa, ledwo łapał oddech – pan łowca prosi o możliwie szybkie przybycie na cmentarz, stało się coś złego.
          - Ale co? Jak ja teraz się dostane szybko na cmentarz, na drugi koniec miasta? Widzisz gdzieś u mnie skrzydła? – krasnolud zaczynał się irytować.
          - Jak to jak? Konno, ze mną, zapraszam.
Jodri patrzył z przerażeniem to na niego, to na konia, którego miał dosiąść.
          - No nie wiem. Jakoś nie ufam tym wielkim zwierzakom. Kto to widział, żeby być takim dużym zwierzem. Przecież on mnie zrzuci od razu – starał się jakoś wymigać od przymusowej konnej przejażdżki.
          - Panie Jodri, naprawdę nie mamy czasu. Mam zadanie zawieźć pana na cmentarz możliwie prędko – goniec wyciągnął rękę i niemal siłą wciągnął swojego pasażera na zad konia.                                   Krasnolud z całych sił uczepił się pleców gońca i zamknął oczy i modlił się do bogów gór o bezpieczną podróż.
          Po chwili, która wydawała się trwać w nieskończoność, dotarli na miejsce. Kapitan łowców był już na miejscu z grupką kilku innych łowców i dwoma strażnikami miejskimi. Białowłosy łowca prowadził krasnoluda w pobliże kaplicy i opowiadał naprędce:
          - Chwilę po twojej wizycie przybiegł do gildii grabarz z wiadomościami, że znalazł na cmentarzu jakieś zwłoki. „Zwłoki na cmentarzu” – cóż w tym nadzwyczajnego pomyślałem zrazu, jednak grabarz twierdził, że to jakaś podejrzana sprawa. Wysłałem tam swoich ludzi i okazało się, że po pierwsze ciało jest całkowicie zwęglone, a po drugie, że był to jeden z moich łowców. Moi ludzie znaleźli na szyi ofiary metalowy medalion w kształcie głowy wilka, herb naszej gildii. No, to już wydało mi się nieco podejrzane. Łowca, który zginął, wyruszył wczoraj na strzygę, grasującą ponoć w okolicy cmentarza. Widać, on strzygi nie spotkał, za to jego spotkało coś innego i na pewno nie była to strzyga, bo te ognia unikają jak… ognia, ale tego chyba nie muszę tłumaczyć. Tak czy inaczej ja tu węszę jakieś magowskie sztuczki, a że ostatnio jeden mag nam się zagubił to…
          - To prawda, coś dziwnego musiało się tu przydarzyć – potwierdził Jodri. Od momentu, gdy tylko wszedł na cmentarz, znów czuł silne działanie magii.
Do dowódcy łowców podszedł jeden z jego ludzi i powiedział:
          - Kapitanie Iamis, melduję, że w kaplicy znaleźliśmy zejście do krypty.
          - Dobrze Asurd, dziękuję – odpowiedział kapitan.
W kaplicy panował półmrok oświetlany jedynie pojedynczymi promieniami słońca, które wpadały przez kolorowe witraże w małych, wąskich okienkach oraz ponury wilgotny chłód. Mniej więcej na środku stał pusty katafalk ozdobiony zwiędłymi już kwiatami. Obecność magii w całym pomieszczeniu była jeszcze bardziej wyczuwalna niż na zewnątrz. Kapitan Iamis wziął do ręki swój amulet w kształcie głowy wilka, który zaczął miarowo drgać, a następnie posłał krasnoludowi porozumiewawcze spojrzenie.
          - Nie mogę narażać moich ludzi na niepotrzebne niebezpieczeństwo – powiedział do krasnoluda, po czym zwrócił się do jednego z łowców. – Asurd, weź chłopaków i wyjdźcie przed kaplicę, pilnujcie, żeby nikt się tutaj nie kręcił. My z Jordim zejdziemy do krypty. Jeśli nie wrócimy za dwie godziny, to wyślijcie kogoś na dół.
          - Tak jest – odpowiedział łowca i zniknął za drzwiami kaplicy.
          W krypcie było jeszcze ciemniej i chłodniej niż w kaplicy. Krasnoludzkie oczy, przyzwyczajone do jeszcze większych ciemności kopalnianych korytarzy szybko przyzwyczaiły się do mroku. Iamis wyciągnął z torby mała buteleczkę, z której pociągnął kilka łyków. Po chwili źrenice jego oczu rozszerzyły się do nienaturalnych rozmiarów, teraz i on widział wszystko dokładnie. Poprawił miecz przewieszony przez plecy i powoli ruszyli do przodu.
          Mijali kolejne nisze, w których spoczywały nadgryzione zębem czasu sarkofagi. Od momentu zejścia do krypty krasnoluda nie opuszczało przedziwne uczucie. Cały czas czuł na sobie czyjś wzrok. Nie zdążył podzielić się tym ze swoim towarzyszem. Nagle usłyszeli chrzęst drobnych kamyczków, jakby ktoś szedł, włócząc nogami i towarzyszące temu przeraźliwe jęki. Dźwięki narastały, zbliżały się do nich. Zza zakrętu szła na nich grupa pięciu postaci. Stwory chwiały się na patykowatych nogach i wydawały z siebie monotonne, jednostajne, jęczące dźwięki. Częściowo rozłożone już ludzkie ciała zachowywały się, jakby poruszała niby jakaś zewnętrzna siła. Białowłosy kapitan łowców nie czekał długo. Nim Jodri zdążył się zorientować, zauważył jedynie błysk ostrza jego miecza. Po chwili jeden z nieumarłych był już pozbawiony głowy i jednej ręki. Krasnolud słyszał o niezwykłej biegłości łowców w walce z potworami. Nie podejrzewał jednak, że ludzkie ciało zdolne jest do takich figur wykonywanych z taką prędkością. Jodri ledwie złapał za rękojeść swojego sztyletu, gdy Iamis runął do przodu na kolejnego zombie. Zatoczył mieczem kilka młynków w powietrzu, zrobił dwa szybkie piruety i dwa kolejne truchła już leżały na kamiennej posadzce. Krasnolud dzielnie stawiał czoła przeciwnikowi wymachując sztyletem na wszystkie strony. Jego zombie był już solidnie okaleczony, ale jeszcze chwiał się na nogach. Jeszcze kilka sztychów, kilka pchnięć i napastnik padł na ziemię. W tym czasie Iamis rozprawił się z ostatnim przeciwnikiem, mieli chwilę na złapanie oddechu. Po chwili szli dalej przed siebie.
          Minęli jeden zakręt i kolejny, gdy Jodri usłyszał znajomy głos, jednak dziwnie zmodulowany. Głos ten wypowiadał słowa w niezrozumiałym języku. Kolejna rzecz, jaką zapamiętał, to oślepiający błysk i ogłuszający huk towarzyszący błyskawicy, jaka nie wiadomo skąd znalazła się w korytarzach krypty. W ostatniej chwili udało im się ukryć w jednej z nisz, a magiczny piorun uderzył w przeciwległą ścianę i obrócił w gruz jeden z filarów podtrzymujących strop.
          - Teraz albo nigdy – krzynął Iamis i rzucił się w stronę źródła błyskawicy. Krasnolud ruszył za nim. Kiedy wybiegł za kolejny zakręt, białowłosy łowca przygwoździł już ciężarem swojego ciała Falholta, który wił się jak w potrzasku. Rozbiegane oczy czarodzieja pełne były złości, przerażenia i rozpaczy.
          - To nie jest Falholt – powiedział krasnolud.
          - Jak to nie Falholt? A kto? – odparł zdziwiony łowca.
          - Nie wiem, ale na pewno nie jest to Falholt, którego znam. Nie wierzę w takie nagłe przemiany na gorsze. Po prostu nie wierzę.
Jordi podwinął rękaw szaty maga. Bladoniebieska bransoleta pulsowała rytmicznie jasnym światłem.
          - Musimy mu to ściągnąć.
          - Zostawcie mnie! Puśćcie mnie! Rozkazuje wam! – wydzierał się czarodziej - Nikt nie będzie więził wielkiego Falholta. Muszę bronić wiedzy! Puszczajcie!
Jodri siłował się z tajemniczą bransoletą. Podważał sztyletem, walił rękojeścią, wszystko na nic.
          - Trzymaj go Iamis, mam pomysł – krasnolud zaczął grzebać w swojej inżynierskiej torbie, aż w końcu wyciągnął solidnych rozmiarów młotek – jak już nic nie pomaga, to jedynym rozwiązaniem jest młotek.
          Krasnolud zamachnął się, wystawił jęzor, wycelował w nadgarstek czarodzieja i uderzył z całej siły. Kiedy obuch młotka uderzył w powierzchnię bransolety, ta rozprysła się na miliony drobinek, które uleciały do góry i rozpłynęły się w powietrzu. Falholt miał minę, jakby dopiero co obudził się z długiego, mocnego snu. Jego rozbiegane oczy świadczyły o tym, że nie do końca wiedział, gdzie się znajduje i co się z nim działo przez dłuższy czas.
          - Falholt, to ja Jodri – próbował rozpocząć rozmowę krasnolud.
          - No wiem, przecież widzę – odpowiedział czarodziej, a na jego twarzy pojawił się niemrawy uśmiech – wreszcie domyśliłeś się, żeby uwolnić mnie z tych magicznych kajdan.
          Mag opowiedział w dużym skrócie wydarzenia kilku ostatnich tygodni. Mówił o tym, jak pracował wspólnie z Bergengertem nad nowym wynalazkiem, o tym, że ogólny zarys urządzenia to jego pomysł i o tym, jak w pewnym momencie dwaj czarodzieje poróżnili się, co do ostatecznego przeznaczenia maszyny. Falholt chciał, aby w ostatecznym rozrachunku drukowane nową metodą książki były dostępne dla wszystkich, bez jakichkolwiek ograniczeń, zwolnione od podatku i sprzedawane po możliwie najniższych cenach. Bergengert z kolei, chciał za pomocą nowej technologii stworzyć drukarski monopol i narzucać uniwersytetom i bibliotekom mocno wygórowane ceny. W opinii Falholta jego pomysł był zaprzeczeniem pierwotnej idei, jaka przyświecała im w pierwszych fazach pracy nad wynalazkiem. Magowie pokłócili się w pewnym momencie nie na żarty i doszło to bójki na czary. Falholt nie docenił umiejętności swojego młodszego kolegi, w efekcie czego, ten zamknął go w magicznym więzieniu, jego własnego umysłu. Bladoniebieska jadeitowa bransoleta stanowiła odporne na czary kajdany, z których Falholt, sam nigdy by się nie uwolnił. Stary czarodziej robił wszystko dokładnie tak, jak chciał tego Bergengert. Uwięziony we własnym ciele mógł jedynie obserwować swoje własne ruchy. Cmentarne wizyty, zakupy u łowców potworów oraz nekromanckie eksperymenty, to wszystko działania Johana Bergengerta, które miały na celu ośmieszenie Falholta w oczach mieszkańców i sponsorów finansujących ich wspólny projekt. W efekcie jego przebiegłych zabiegów, Bergengert przejął całkowitą kontrolę nad projektem nowoczesnej maszyny i wszystkie zasługi przypisał sobie, podczas gdy Falholt popadał w niełaskę jako zdziwaczały starzec wałęsający się po cmentarzach w niewiadomych celach. Najgorsze z tego wszystkiego było to, że stary czarodziej był świadkiem swego własnego upadku. Cały czas widział, co wyprawia Bergengert, bawiąc się nim jak marionetką. Falholtowi najbardziej było szkoda niewinnego łowcy, którego Bergengert potraktował ognistą kulą, przed którą nie było już żadnej ucieczki. Młody mag potrafił wykorzystać zdolności Falholta do własnych, niecnych celów, gdy ten musiał się temu przyglądać i nie mógł nic zrobić. Bergengert okazał się na tyle dobrym reżyserem, że nawet stary przyjaciel Jodri, nie zorientował się przy pierwszym spotkaniu, że coś jest nie tak.
          - Tak to mniej więcej wyglądało – kończył opowieść Falholt – spieszmy się jednak do Bergengerta. Zniszczenie jadeitowej bransoletki, na pewno uruchomiło magiczny alarm i nasz przeciwnik może być już daleko. Ruszajmy zatem. Nie możemy pozwolić, by Bergengert pozostał na wolności.
          Gdy wybiegli z krypty, słońce oślepiło ich w pierwszym momencie. Białowłosy kapitan łowców szybko wydał odpowiednie rozkazy:
          - Asurd, dwa najlepsze konie, ale już – krzyknął.
Dosiedli rumaków tak szybko, że Jodri nawet nie zdążył wypowiedzieć słowa skargi, a już siedział na zadzie i trzymał się z całych sił pleców Iamisa. Pędzili przez miasto, z niezwykłą prędkością. Podkowy z łoskotem waliły o bruk, a z końskich pysków leciały płaty białej piany. W mgnieniu oka znaleźli się na obrzeżach miasta i skierowali się w stronę siedziby Bergengerta. Wystarczyło kilka chwil i byli na miejscu. Zatrzymali konie, zeskoczyli na ziemie, i zaczęli rozglądać się dookoła.
          Nie wierzyli własnym oczom. Przed nimi rozpościerał się piękny widok porosłej ziołami polany, a za nią zielenił się gęsty dębowy las. Po wieży maga i nim samym nie było śladu.

Do góry

Cios zemsty

          Migoczący rytmicznie neon umieszczony na ścianie motelu sączył do obskurnego pokoju mdłe, blado-różowe światło. W łóżku leżała olśniewająco piękna dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Cienkie prześcieradło okrywało jej młode ciało, opinając się na krągłych udach i pełnych piersiach. Grube, puszyste blond loki opadały swobodnie na poduszkę.
          Po chwili z łazienki wyszedł mężczyzna. Owinięty wokół bioder biały ręcznik, ledwie wystarczał by okryć jego wielkie, owłosione cielsko. Powoli zbliżał się w kierunku łóżka. Z twarzy nie schodził mu głupawy uśmieszek. Takie kąski, jak ta kotka dzisiaj nie zdarzają się często.
          - Cierpliwości kochanie, wujek Momo już do Ciebie idzie – powiedział do dziewczyny.
          Patrzyła na niego pełna obrzydzenia. Jednak uśmiech na jej twarzy był szczery. Cieszyła się, że już za kilka sekund pośle go do wszystkich diabłów i zrobi światu wielką przysługę. Sprzątanie śmieci, takich jak Momo, to prawdziwa przyjemność. Osobisty interes dziewczyny, jaki załatwi przy tej okazji nie powinien nikomu robić różnicy. W tej sekundzie mignął jej obraz, jak Momo z bandą kilku innych opryszków pastwi się nad jej rodzicami. Widziała krew i słyszała krzyki. Nigdy nie zapomni widoku martwych oczu rodziców, które patrzyły na nią błagalnie, gdy Momo ulżył wreszcie swoim sadystycznym zapędom. Tak, to prawda. Momo był za głupi by działać sam. Wszystkiemu przyglądał się lokalny gangster Trey Stone. To on rozdawał karty. Fakt jednak pozostaje faktem. Sprawiedliwość musi zostać wymierzona i nawet ktoś tak ograniczony umysłowo jak Momo musi zapłacić za swoje czyny.
          - Czekam na ciebie – syknęła przez zaciśnięte zęby, w kierunku grubasa, który gramolił się na łóżko.
          Momo jednym ruchem ściągnął z niej prześcieradło i aż jęknął z zachwytu na widok nagiego ciała dziewczyny. Jęczał, sapał i ślinił się coraz bardziej. Jego myśli był już tak pochłonięte tym, co wydarzy się na chwilę, że nie mógł zauważyć, jak ręka dziewczyny sięga pod łóżko. Wszystko trwało ułamki sekund. Lewą ręką odepchnęła grubasa, prawą natomiast wyciągnęła spod łóżka obrzyna. Przystawiła go do olbrzymiego cielska i pociągnęła za spust. Siła wystrzału rzuciła Momo na przeciwległą ścianę, a wielorybie ciało osunęło się powoli na podłogę smarując na ścianie strużki świeżej krwi.
          Wstała z łóżka i powoli zaczęła się ubierać. Nosiła się mało praktycznie. Zawsze na czarno. Na dole obcisłe skórzane spodnie i czarne kowbojskie buty z czerwonymi akcentami. Na górze ciasny, skórzany gorset wiązany po bokach rzemieniami. Podeszła do ogromnego ciała, w którym kończyły się ostatnie procesy życiowe. Patrzyła z pogardą na wstrętną gębę wykrzywioną w paskudnym grymasie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej największy wróg Trey Stone dowie się o śmierci jednego ze swoich popleczników szybciej, nim ona zdąży opuścić szeroki jak morze stan Teksas. Stone na pewno nie pofatyguje się osobiście, ale była pewna, że jego ludzie opiszą mu wszystko ze szczegółami. Uklęknęła nad zwłokami i na czole grubasa wyskrobała nożem trzy litery „S”. Trey Stone prędko dowie się jak rozszyfrować ten skrót: Samantha Star Steel.
          3 „S”, jak nazywali ją niektórzy jej przeciwnicy, była młoda, energiczna i bezlitosna. Bardzo często zdarzało jej się działać pochopnie, bez namysłu. Nie tym razem. Nim stary, dobry Momo wyzionął ducha, wyciągnęła z niego, sobie tylko znanym sposobem informację, gdzie przebywa obecnie jej wróg. Jest niedaleko, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, dziesięć godzin jazdy samochodem stąd. Jej cel: stara plantacja bawełny w mieście Indianola, stan Mississippi.
          Po kilkugodzinnej, szaleńczej jeździe i dwóch przystankach, około południa zboczyła z głównej drogi w stronę starej plantacji. Dokładnie tak, jak pokazywał jej GPS. Nie lubiła tych elektronicznych gadżetów. Bardziej ufała swojej intuicji i orientacji w terenie, ale tym razem nie miała wyjścia. Nie miała czasu na pomyłki i ewentualne błądzenie po bezdrożach, a jej intuicja lubiła czasami miewać humory. Minęła rozlatujące się ogrodzenie i zardzewiałą tabliczkę z napisem „Indianola Cotton Plantation”. Żar lał się z nieba. Powietrze było tak wilgotne, że można by je kroić nożem. Wokół słychać było jedynie natrętnie hałasujące świerszcze.
          - Nic dziwnego, że Stone wybrał to miejsce na swoją kryjówkę – powiedziała sama do siebie – nie zajrzałby tutaj nawet pies z kulawą nogą.
          Zdjęła nogę z gazu. Zbliżała się do zabudowań plantacji. Wszechogarniająca cisza nie wróżyła nic dobrego. Wszędzie pusto. Żadnych strażników, żadnego auta.
          - Coś tu się kroi – pomyślała i namacała chłodną lufę swego ukochanego obrzyna, który leżał na siedzeniu pasażera.
          Zatrzymała auto przed budynkiem plantacji. Wysiadła i sprawdziła ekwipunek. Dwie kabury udowe. Dodatkowe magazynki. Maczeta w pochwie na plecach. Niezawodny obrzyn w ręku.
          - No to idziemy, robota się sama nie zrobi – dodawała sobie otuchy.
          Nadchodzący podmuch wiatru wziął w obroty tumany kurzu, który momentalnie osiadł na jej skórzanych butach, spodniach i włosach.
          - Wejścia głównymi drzwiami raczej się nie spodziewają.
          - Przestań wreszcie gadać do siebie – skarciła się – skup się, jeżeli chcesz wyjść z tego cało.
          Obeszła wkoło największy budynek – pustka. Nacisnęła klamkę głównych drzwi i popchnęła je lekko. Powoli weszła do środka. Coraz mocniej zaciskała palce na kolbie broni. Przeszła ciasny, cuchnący stęchlizną korytarz i weszła do większego pomieszczenia – pustka.
          - Co tu się wyrabia? – znów powiedziała sama do siebie. Reprymenda poleciała już w myślach, po cichu.
          Zrobiła szybki obchód. Przez ściany, z byle jak zbitych desek, wpadały do środka jasne promienie południowego słońca, oświetlając unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Pod sufitem umieszczone były wąskie podłużne okna, które poza szczelinami w ścianach stanowiły jedyne źródło światła. Znajdowały się tutaj dwie pary drzwi – jedne były z pewnością drugim wejściem, drugie prowadziły do innych pomieszczeń. Wybrała te drugie. Kolejna izba nie różniła się wiele od pierwszej. Podobne ściany i okna. Nagle poczuła jakieś dziwne uczucie. Jakby ktoś ją obserwował. W takich wypadkach jej intuicja się nie myliła. Ktoś tu musi być. Próbowała uspokoić przyspieszony oddech i zlokalizować wrednego obserwatora. Jej wzrok zatrzymał się na jedynych, zamkniętych w pomieszczeniu drzwiach. Mogła by przysiąc, że usłyszała jakiś drżący dźwięk. Podeszła do drzwi i zdecydowanym ruchem szarpnęła za klamkę. W niewielkiej komórce siedział zwinięty w kłębek i drżący ze strachu chłopak w trudnym do określenia, na pierwszy rzut oka, wieku. Równie dobrze mógł mieć 16, 20, a może i 25 lat. Z wyglądu podobny był zupełnie do nikogo.
          - Ooo jej, niech mnie pani nie zabija. Niech mnie pani nie zabija – odezwał się chłopak po chwili. Drżącymi rękoma poprawił okulary w grubej rogowej oprawce, które zjechały mu na sam dół nosa.
          - Dobra, po kolei. Kim jesteś i co tu robisz? – odpowiedziała Samantha. Czuła jak powoli schodzi z niej napięcie.
          - Nazywam się Leopold Stotch. Zamknęli mnie tutaj ludzie tego bandziora Trey’a Stone’a.
          - To i tak dość dziwne, że jeszcze żyjesz. Albo miałeś im się do czegoś przydać, albo zmywali się stad w niezłym pośpiechu – zauważyła dziewczyna.
          - Chyba na szczęście to drugie, bo ewidentnie gdzieś się spieszyli, a już kilka razy szykowali się, żeby się mnie pozbyć.
          - A skąd w ogóle się tutaj wziąłeś?
          - Eem, to dość długa i nieco krępująca historia.
          - W porządku opowiesz mi po drodze do miasta. Podrzucę cię gdzieś, chyba, że wolisz zostać tutaj.
          - Nie, nie, ja oczywiście bardzo chętnie z panią – nieśmiało odezwał się chłopak.
          - Daj spokój, jestem niewiele starsza od ciebie, mów mi Star.
          Młody Leopold okazał się dużo większym gadułą niż wyglądał. W czasie jazdy opowiedział jej całą historię.
          - Bo chodzi o to, że ja jestem Michaelem Jacksonem, wiem to na pewno. Niech się pani… nie śmiej się, to prawda – zapewnił Star, gdy zauważył jak jej piękne usta zwinęły się wdzięcznie w lekki uśmieszek – No ale nawet Michael Jackson, ten pierwszy, nie umiał tak od razu tańczyć. Tak samo ja muszę najpierw nauczyć się tańczyć. Niestety moi rodzice oznajmili mi delikatnie, że chyba się z własnym ten tego, na łby się pozamieniałem i żebym wybił sobie z głowy, że będę się gibał jak jakiś czarnuch. Wiesz, jesteśmy na południu, tutaj cały czas, nawet dzisiaj, czarni i biali to dwa różne światy. Taki ktoś jak ja jest temat żartów dla jednych i politowania dla drugich. Ale wracając do rzeczy – rodzice, rodzicami, szanuję ich, ale skąd oni mogą wiedzieć jak to jest być Michaelem Jacksonem? Znalazłem więc sposób, na szybkie rozwiązanie mojego problemu i błyskawiczną naukę tańca. To wszystko przez niego – powiedział chłopak i wskazał palcem na radio samochodowe. W jednej ze stacji leciał właśnie utwór „Crossroads”
          - A co ma do tego Eric Clapton?
          - Nie Eric Clapton. To tylko jedna z wersji. Autorem oryginału jest Robert Johnson. Kojarzysz?
          - Ten od legendy o sprzedawaniu duszy diabłu w zamian za umiejętność gry na gitarze?
          - Dokładnie ten sam. Okazało się, że jeden z jego potomków żyje, tutaj niedaleko w Greenwood. Pojechałem do niego, podpytałem i dobiłem targu. Mało kto o tym wie, ale Robert Johnson zostawił dokładne instrukcje dotyczące tego, jak zawrzeć podobny pakt. Zebrałem wszystkie instrukcje…
          - Zapłaciłeś odpowiednią kwotę – przerwała Star.
          - Zapłaciłem odpowiednią kwotę i ruszyłem na spotkanie. Równo o północy, na skrzyżowaniu dróg niedaleko Greenwood miała spotkać się ze mną wiadomo persona, wręczyć mi odpowiednio przygotowane buty, w zamian za moją duszę. No i stoję na tym skrzyżowaniu. Czekam. Komary tną jak wściekłe. Równo o północy podjeżdża czarny Cadillac. Zatrzymuje się przede mną. Wysiada z niego ogromny, czarny mężczyzna i przedstawia się jako wiadomo kto – chłopak zrobił dłuższą pauzę.
          - No i? Jak to się skończyło? Bo dalej nie wyglądasz na uczestnika programu „You Can Dance”.
          - Skończyło się tak, że jedyne co mi zostało z tego całego paktu to para śmierdzących trampek i paskudna blizna w dolnej części pleców, jeśli wiesz co mam na myśli. Pan „Szatan” twierdził, że jest tylko jeden sposób na wydobycie duszy z mojego ciała. – gdy skończył zdanie, popatrzył nieśmiało na Star Steel.
          - Żartujesz, nie możesz mówić poważnie – Samantha nie wytrzymała i wybuchła śmiechem – przepraszam, ale przyznasz, że to musi brzmieć zabawnie.
          - Tak wiem, szybko zdałem sobie sprawę z tego jaki byłem głupi. Koleś zabrał mnie do jakiegoś podejrzanego doktora, pod narkozą wycięli mi nerkę i odwieźli na to samo skrzyżowanie.
          - Nerkę? Wycięli ci nerkę? To był ten sposób na wydobycie twojej duszy? – dziewczyna przestała się śmiać.
          - No tak, nerkę, a myślałaś, że co?
          - Nie, nic. Mów dalej.
          - Kiedy wreszcie doszedłem do siebie, nie uwierzysz, ale okazało się, że wcale nie potrafię tańczyć. – Stotch spojrzał znacząco na Samanthe, a ta jak na zawołanie udała zaskoczenie – Pomyślałem, że koniecznie muszę coś z tym zrobić. Zemścić się na tych, którzy mnie oszukali. Problem w tym, że nie miałem zielonego pojęcia jak się do tego zabrać.
          - I postanowiłeś zwrócić się do tego bandziora Trey’a Stone’a? To było najgłupsze co mogłeś zrobić.
          - Teraz to wiem, ale wtedy nie wiedziałem. Poszedłem do baru, gdzie Stone zwykle jadał lunch i opowiedziałem mu cała historię. Wysłuchał mnie cierpliwie, po czym wywiózł na plantację i zamknął w komórce. Resztę opowieści już znasz. Nawet nie wiem, co chciał ze mną zrobić.
          Leopold Stotch kończył swoją opowieść, gdy zbliżali się do centrum miasta.
          - No jesteśmy prawie na miejscu, gdzie cię wysadzić? – zapytała Star.
          - Jak? Jak to wysadzić? Nie możesz mnie tutaj zostawić. Chcę jechać z Tobą. Pomogę ci dopaść Stone’a. Poza tym muszę zostać Michaelem Jacksonem, pamiętasz? Jesteś moją jedyną nadzieją na zdobycie odpowiedniej sumy pieniędzy.
          - Po pierwsze primo skąd ta pewność, że mam zamiar śledzić Trey’a Stone’a i w jaki sposób ty mógłbyś mi pomóc, a po drugie primo, po co ci pieniądze.
          - Może żaden ze mnie Einstein, ale swoje wiem. Jak tak siedziałem w tej komórce, to udało mi się usłyszeć to i owo o planach Stone’a. Słyszałem też jak rozmawiali o 3 „S”. Poza tym, mówili jeszcze o tym, jak załatwiłaś jakiegoś Momo. Gdy Trey Stone się o tym dowiedział, to stwierdził cytuję: „Ta mała zdzira myśli, że będzie sobie tak ze mną pogrywać? Dorwę ją!”. Wydał kilka rozkazów i w ciągu godziny nie było po nich śladu. Mówili coś jeszcze, że ruszą twoim tropem w stronę granicy z Meksykiem. Chyba nie wiedzieli, że ty wiesz o ich kryjówce na plantacji w Indianoli – Leopold Stotch dokończył zdanie, wyraźnie z siebie zadowolony.
          - No dobra, może rzeczywiście na coś się przydasz. Po drodze odpowiesz mi na drugie pytanie. Mam nadzieje, że umiesz prowadzić, czeka nas 13 godzin jazdy.
          - A dokąd dokładnie jedziemy?
          - Amarillo, w stanie Teksas.
          Samanta Star Steel była w swoim żywiole. Na najbliższym skrzyżowaniu z całych sił pociągnęła rączkę hamulca ręcznego, lewą ręką zakręciła kierownicą i wcisnęła do oporu pedał gazu. Znów była w drodze. Przed oczami miała jeden cel. Pomścić śmierć rodziców, którzy tak bardzo ją kochali. Zwłaszcza ojca. On kochał ją najmocniej. Niekiedy za mocno. Wyrzuciła tą myśl z głowy i zwróciła się do swojego pasażera:
          - No to powiedz, po co Ci te wszystkie pieniądze?
          - No jak to? – zdziwił się Leopold – jestem Michaelem Jacksonem, to musze wyglądać jak on. W pierwszej kolejności kolor skóry.
          - Z tego co kojarzę, to gdy widziałam prawdziwego… przepraszam, pierwszego Jacksona, w jednym z ostatnich klipów, to on był, jakby to powiedzieć… biały.
          - No właśnie – potwierdził Stotch.
          - No, ale ty jesteś biały, to o co chodzi?
          - Ale Michael na początku był czarny, i stopniowo się wybielał. W tej sytuacji, ja muszę najpierw stać się czarny, żeby móc się wybielić, a to nie są tanie rzeczy.
          Samanthę, która zawsze miała w zanadrzu ciętą ripostę, zamurowało. Całkowicie odebrało jej mowę. Spojrzała na Leopolda szukając w jego twarzy choć cienia ironii. Nie znalazła.
          Po kilku godzinach jazdy Stotch zmienił Star za kierownicą. Po kolejnych kilku godzinach dojechali do Amarillo. Dziewczyna, która drzemała na tylnym siedzeniu przebudziła się i powiedziała:
          - Zatrzymaj się w Big Texan. Dają tu najlepsze steki. Muszę coś zjeść.
          - Chcesz jeść steka o trzeciej nad ranem? Zdajesz sobie sprawę jakie to niezdrowe dla twojego organizmu? – oznajmił poważnie Leopold.
          Samantha znów nie dojrzała choćby cienia ironii na twarzy swojego towarzysza. „Skąd on się urwał?” – pomyślała.
          - Tak mam zamiar zjeść steka o trzeciej nad ranem – odpowiedziała z uśmiechem.
          Gdy podeszli bliżej, zauważyła na parkingu znajomy samochód. Należał do Momo.
          - Masz, idź zadzwoń do rodziców. Powiedz, że jesteś bezpieczny, i że wrócisz jak załatwisz swoje sprawy. Na pewno się martwią – powiedziała do chłopaka i dała mu kilka ćwierćdolarówek – jak skończysz to przyjdź do restauracji. Też musisz coś zjeść.
          Doskonale wiedziała, co się szykuje. Była gotowa. Poczuła w skroniach kilka szybkich pulsujących uderzeń i lekkie gniecenie w okolicach żołądka. W nozdrzach już czuła zapach świeżej krwi.
          - Czas rozprostować kości po podróży – powiedziała do siebie i ruszyła w kierunku drzwi restauracji.
          Weszła do środka pewnym krokiem. Omiotła wzrokiem całe pomieszczenie, instynktownie szukała dogodnych miejsc do ataku i obrony. Bar po lewej – tam zawsze znajdzie się jakaś butelka, szpikulec do lodu lub nóż. Za jej plecami ściana z portretami zadowolonych klientów. Po prawej stoliki. Tylko dwa z nich były zajęte. Przy jednym drobny Azjata zmagał się z ogromnym połciem mięsa. Przy drugim siedziało pięciu mężczyzn. Zdążyła dostrzec jak skórzane kurtki dwójki z nich unoszą się nienaturalnie na plecach. Nimi musiała zająć się w pierwszej kolejności. Ciszę panującą w lokalu przerywało jedynie radio, z którego sączyła się melodia „Down In The Mexico”. „Lap dance’u to dzisiaj raczej nie będzie” - zdążyła jedynie pomyśleć, bo mężczyźni przy stole zauważyli ją i już wstawali z krzeseł.
          Przeciwnicy rozstawili się niemal na całą szerokość sali. Jeden z opryszków wyciągnął ze stojaka kij bilardowy. Kolejnych dwóch uzbrojonych było w noże, a ostatnich dwóch już sięgało za kurtki. Nie zdążyli. Kiedy zauważyła ruch ich rąk, postanowiła nie czekać. Wywinęła kaburę z obrzynem, która wisiała u pasa, i nie wyciągając z niej broni, wymierzyła. Padł pierwszy strzał. Jeden z przeciwników dostał w prawy bark. Siła wystrzału obróciła go w miejscu i rozszarpała biceps na strzępy. Drugi strzał wymierzony był w kolejnego, który sięgał za kurtkę. Tym razem pocisk trafił w szyję i zostawił jedynie krwawą miazgę. Bandyta wykrwawił się na miejscu. Pozostali trzej nie tracili rezonu i dziarsko ruszyli w jej kierunku. Byli wystarczająco daleko. Wyciągnęła maczetę z pochwy na plecach i skoczyła ku nim. Taniec trwał zaledwie kilka sekund. Po pierwszym piruecie, dłonie z nożami już leżały na posadzce, a ofiary wymachiwały zakrwawionymi kikutami. Postanowiła wspaniałomyślnie zakończyć ich cierpienia. Wywinęła się raz jeszcze i pierwszym cięciem rozpruła brzuch i klatkę piersiową pierwszego, z dołu do góry. Drugie cięcie trafiło kolejnego w obojczyk. Rozpłatała go na pół. Ostatni opryszek, ten z kijem bilardowym stał jak wryty. Zbladł, wypuścił z ręki kij. Jego ostatnim desperackim ruchem była próba ucieczki. Minął Star, minął stolik, na którym leżał niedojedzony przez Azjatę stek i rzucił się w kierunku drzwi. Samantha spokojnie odpięła kaburę na udzie i wyciągnęła rewolwer. Wymierzyła i oddała strzał. Przeciwnik zawył z bólu i padł. Dostał w kolano. Kiedy do niego podchodziła, w restauracji słychać było jedynie stukot jej kowbojskich butów o drewnianą posadzkę.
          - Zastanawiasz się pewnie dlaczego nie przeszedłeś jeszcze do historii jak muzyka disco. Odpowiem ci krótko bo jestem głodna – powiedziała do mężczyzny, który wił się z bólu na podłodze – powiesz mi teraz gdzie jest Trey Stone. Ten fakt nie podlega dyskusji. Możemy jedynie pospierać się, w jaki sposób przebiegnie nasza rozmowa. Masz do wyboru dwie możliwości – albo powiesz mi od razu to, co chcę wiedzieć, i wtedy umrzesz szybko i bezboleśnie, albo będziesz się upierał, kłamał i wykręcał. Wtedy najpierw wyduszę z ciebie tę informację w taki sposób, że będziesz krwią pluł sobie w brodę, że nie wybrałeś pierwszej opcji. Na koniec poślę cię do piekła, które w porównaniu z tym, co mam dla ciebie zaplanowane jest niczym wakacje na Hawajach.
          Mężczyzna trząsł się i łkał. Próbował uciec wzrokiem od jej przeraźliwie świdrującego spojrzenia. Zauważyła to.
          - Spójrz na mnie – powiedziała – nie ma się co mazać. Którą opcję wybierasz, bo naprawdę jestem głodna, a tutaj są najlepsze steki.
          Uklęknęła nad nim i powtórzyła pytanie:
          - Gdzie jest Trey Stone i co kombinuje?
          - Jest w El Paso. Purple Heart Boulevard. Nadzoruje tam ruch nielegalnych imigrantów z Meksyku. Opłaca władze żeby przymykały na to oko, a sam organizuje przeprawy dla Meksykan, którzy chcą dostać się do Stanów i są wstanie zapłacić naprawdę duże pieniądze. Kiedy załatwiał sprawy w Indianoli dowiedział się, że jeden z senatorów nie chce więcej brać łapówek. Dlatego sam pojechał do El Paso, a nam kazał się przyczaić na ciebie. To wszystko co wiem. Błagam nie zabijaj mnie.
          - Przykro mi. Umowa to umowa.
          Jednym ruchem podcięła mu gardło. Otarła maczetę z krwi i rzuciła w stronę baru:
          - Ej ty! Big Texan dla mnie. Tak wiem, stek ważący 72 uncje mam zjeść w godzinę, a będzie za darmo. Dam radę. Aha i sałatka z grillowanym kurczakiem, mam tutaj jednego takiego, co ma świra na punkcie zdrowego odżywiania.
          Kiedy Leopold Stotch wszedł do restauracji, Samantha już zabierała się za swojego steka. Na widok leżących, zakrwawionych ciał, chłopaka zebrało na wymioty. Zatkał ręką usta, ale torsje minęły.
          - Co tu się stało? – zapytał, choć nie wiedział zupełnie, jak w takiej sytuacji zacząć rozmowę. – wkoło pełno krwi, a ty ot tak sobie jesz?
          - Zamówiłam ci sałatkę z kurczakiem. Zjedz lepiej bo czeka nas kolejna podróż – odpowiedziała spokojnie Samantha – jeśli teraz nie dasz rady to każemy zapakować, zjesz w samochodzie.
          - Raczej na pewno nie dam rady – krzywił się cały czas Stotch. Widok zmasakrowanych ciał brzydził go z jednej strony, z drugiej jednak nie mógł się opanować, aby nie patrzeć – kim byli ci ludzie? Znasz ich?
          - Ten brzydki do Coke Hayes, a ten jeszcze brzydszy to Clement Parmalee. Na usługach Stone’a zajmowali się dystrybucją narkotyków na południu – Nowy Meksyk, Teksas, Luizjana. Pozostałych trzech nie znam - Stotch jedynie przytaknął.
          Samantha Steel uporała się ze swoim stekiem w niecałe 40 minut. Zgodnie z umową ważący 72 uncje stek zjadła za darmo. Wpisała swoje charakterystyczne „SSS” w księdze śmiałków, którym udała się podobna sztuka i wyszli z lokalu.
          Po około godzinie jazdy zatrzymali się w przydrożnym motelu. Star stwierdziła, że musi się porządnie wyspać. Jeśli uda jej się jutro spotkać Stone’a, to musi być maksymalnie wypoczęta. Poza tym, chciała zaskoczyć gangstera nocną porą, potrzebowała zatem nieco czasu.
          Kolejnej nocy, gdzieś w okolicach godziny pierwszej, Trey Stone spał spokojnie w swojej posiadłości przy Purple Heart Boulevard, gdy obudziło go szarpanie.
          - Trey! Trey! Obudź się. Ktoś jest na dole – szeptała mu do ucha spanikowana dziewczyna, jedna z wielu, które kręciły się w towarzystwie mafioza.
          - Idź spać, to niemożliwe. Nikt się nie przeciśnie przez ochronę bez mojej wiedzy – mamrotał zaspany mężczyzna.
          - Ale ja słyszę wyraźnie. Ktoś jest na dole, telewizor jest włączony – nie dawała za wygraną dziewczyna.
          - Dobrze już, sprawdzę to – powiedział Stone, z nadzieją, że szybko wyłączy telewizor i wróci do łóżka.
          Wyszedł z sypialni i ruszył w stronę schodów. Z każdym stopniem coraz wyraźniej słyszał dźwięk telewizora. „Dałbym sobie rękę uciąć, że wyłączałem go, kiedy kładłem się spać” – pomyślał. Instynktownie czuł jakieś niebezpieczeństwo. Rozum jednak szybko weryfikował te przeczucia. „Przy takiej ochronie, nie ma bata, żeby ktoś tutaj wszedł” – tłumaczył sobie w myślach. Wszedł do pokoju, w którym stał telewizor i zbliżył się do urządzenia. Odbiornik stanowił jedyne źródło światła. Na ekranie jakiś grubas przebrany za kobietę siłował się z jeszcze większym grubasem przebranym za księdza – standard w programie Jerry’ego Springera. W chwili kiedy, chciał dotknąć ekranu, telewizor zgasł i zapaliła się lampa stojąca obok fotela po drugiej stronie pokoju.
          - Trey Stone, jak się masz. Nazywam się Samantha Steel.
          - Jezu Chryste – gangster aż podskoczył – co ty tutaj robisz? Jak się tutaj dostałaś?
          - Gdzie się podziewałeś? – zapytała dziewczyna.
          - Czy my się znamy? Nie przypominam sobie.
          - Właśnie się poznaliśmy, jestem Samantha Steel.
          - Masz tupet, trzeba ci przyznać. Nieźle załatwiłaś Momo. Mówiłem mu, że te wszystkie dziwki wykończą go prędzej czy później – Stone powoli dochodził do siebie i nabierał rezonu – bo na moje oko nie jesteś nikim więcej, tylko zwykłą dziwką.
          - Spójrz na mnie Trey.
          - Przecież patrzę.
          - Patrz mi prosto w oczy.
          - Cały czas to robię.
          - Mała rada, nie rżnij twardziela bo stoisz przede mną w gaciach. Usiądź to pogadamy.
          Gangster zorientował się, że jego typowe zagrywki słowne nie podziałają na tą młodą osobę, której oczy kipią nienawiścią. Usiadł na pufie i zaczął wpatrywać się w twarz dziewczyny. Dopiero teraz docierało do niego jaka jest piękna. Przez moment poczuł jakieś przerażająco dziwne uczucie. Coś go dźgało od środka raz, po raz. Star rozpoczęła:
          - Skoro wspomniałeś o Momo, to zapewne domyślasz się z kim masz do czynienia. Zastanawiasz się jednak, czego u licha może chcieć ta dziewuszka, czy jak to ująłeś bardziej dosadnie – dziwka. Nie musisz przytakiwać. Wiem, że mam rację. Pozwól, że zadam ci pytanie: pamiętasz może człowieka, który nazywał się Walt Kowalski?
          Trey Stone grzebał śpiesznie w swojej zabałaganionej pamięci.
          - Jasne, że pamiętasz – ciągnęła dziewczyna – Byłeś wtedy młodym bandziorem na dorobku u włoskiej mafii. Zamordowałeś go bestialsko. Nim umarł, kazałeś mu patrzeć jak Momo najpierw gwałci jego żonę, a później zabija. Osierociłeś wtedy małą, bezbronną dziewczynkę. Na twoje nieszczęście czas płynie i ta dziewczynka dorosła. Przyszedł czas zapłaty.
          Trey Stone wstał z miejsca i zrobił krok w kierunku dziewczyny i powiedział:
          - Przyznam szczerze, że nawet nieźle się bawię, ale czas już kończyć. Jutro mam ważne spotkanie. Muszę się wyspać – ostatnie zdanie przerwało potężne ziewnięcie.
          Gangster spojrzał na zegarek i wcisnął na nim niewielki przycisk.
          - No dobra masz półtorej minuty zanim zjawi się tutaj ochrona. Masz jeszcze szanse uciec i zapomnimy o całej sprawie.
          Ledwie dokończył zdanie, ledwie zdążył się zorientować w sytuacji, a już leżał na ziemi przygnieciony ciężarem ciała Star. Na gardle czuł chłód stali jej noża.
          - Myślisz, że coś nas różni? – przygwożdżony mafiozo uważnie cedził słowa – Jesteśmy dokładnie tacy sami. Oboje jesteśmy mordercami.
          - Ale ja cię nie zabiję – odpowiedziała spokojnie Steel, a po krótkiej pauzie dodała – Na razie. Zamierzam odbierać ci życie kawałek po kawałku i świetnie się przy tym bawić.
          Zza drzwi dobiegły ją odgłosy ochroniarzy. Byli już bardzo blisko. Trey Stone przyglądał się ustom dziewczyny, które zaciskały się coraz mocniej. Jego myśli rozpierzchły się we wszystkich możliwych kierunkach. Samantha zabrała nóż z jego gardła. Mężczyzna nie zdążył nawet odetchnąć, bo w tym samym momencie wbiła mu go w oko, do połowy długości ostrza.
          Gdy grupa uzbrojonych po zęby ochroniarzy wbiegła do pokoju, zobaczyli jedynie wijącego się z bólu Stone’a i okno z wybitą szybą. Jeden z nich podbiegł do okna z nadzieją, że dojrzy napastnika. Jedyne co udało mu się zauważyć to mała srebrna gwiazdka, która leżała na parapecie.

Do góry

Kolejna ciężka noc

19:52 – 23:00
          Przytrzymał się drzwi i wysiadł z taksówki, zabrał niewielką walizkę, a następnie powoli ruszył w kierunku bramy 3c. Na dworze było kompletnie ciemno, a latarnie znów nie świeciły z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu. Po kilku niepewnych krokach postawił walizkę na chodniku i prawą ręką sięgnął na samo dno ciasnej kieszeni wydobywszy po chwili pęk kluczy. Za drzwiami, w przedsionku klatki również było ciemno. Żaden z sąsiadów nie pomyślał, by zostawić zapalone światło dla wspólnego bezpieczeństwa reszty mieszkańców. „Pewnie znów jakiś nawiedzony staruszek szuka oszczędności” – pomyślał. Nienawidził wchodzić z ciemnego podwórka do ciemnej klatki. Zwłaszcza w dni takie jak dzisiaj, gdy wracał do domu po ciężkim tygodniu. Uporawszy się z drzwiami, w pierwszej kolejności zapalił światło. Zawsze robił to jak najszybciej, by moment w ciemności trwał możliwie krótko. Nie, to nie był strach. Raczej jakiś dziwny rodzaj nieuświadomionego lęku i niepewności.
          Wspinał się mozolnie na trzecie piętro starej kamienicy, a każdy stopień przypominał mu kolejne nieprzespane noce minionego tygodnia. Ta będzie pierwsza od kilku dni, gdy położy się do łóżka o w miarę normalnej porze. W wirze spotkań, rautów i bankietów, dzień miesza się z nocą, a godziny przestają mieć znaczenie. Miał silne postanowienie odpocząć. Wziąć gorącą kąpiel i porządnie się wyspać.
          Gdy stanął przed drzwiami swojego mieszkania, poczuł szybsze krążenie krwi i lekki zawrót w głowie – wynik zmęczenia i braku regularnego snu. Otworzył drzwi i wszedł do pustego, ciemnego mieszkania. Jeszcze zanim ściągnął kurtkę, obszedł wszystkie pokoje i pozapalał wszystkie światła. Do ciemnego mieszkania też nie lubił wchodzić. Ten jeden, krótki moment pomiędzy wejściem do domu a włączeniem lamp wystarczył, żeby jego wyobraźnia zaprezentowała mu przed oczami, rozkładającego się zombie, topielca albo ducha obcego mężczyzny. Projekcje znikały jeszcze szybciej niż się zdążyły pojawić, bo rozum wymazywał je w jednym momencie, niczym dziecko, które szybkim ruchem suwaka kasuje narysowane na magnetycznej tabliczce gryzmoły.
          Długa, gorąca kąpiel była tym czego potrzebował. Po wyjściu z łazienki czuł się odprężony i zrelaksowany, zmęczenie jednak dawało mu się coraz bardziej we znaki. Ściągnął okulary, położył telefon obok poduszki, aby wiedzieć która jest godzina i położył się do łóżka. O godzinie 22:54 nakrył się kołdrą. Przez kilka minut napawał się błogim uczuciem rozluźnionych mięśni i głębokiego, spokojnego oddechu. Punktualnie o 23:00 zasnął.

23:00 – 01:23
          Wielobarwne kształty dryfowały powolnie przed jego oczami. Z początku plamiaste fraktale pełzały bezładnie pod zamkniętymi powiekami, by za chwilę zacząć przybierać coraz bardziej konkretne kształty. Eliptyczne obiekty zmieniały się w wydłużone jaszczurze oczy. Zaokrąglone kolorowe kleksy stawały się milionem kolców na grzbiecie fantastycznego stwora. Niemal w tym samym momencie jaszczur już stał na dwóch nogach, a żółte oczy otaczała rozkładająca się skóra, poorana bruzdami blizn oraz nabrzmiałych żył, w których tętniła brudno zielona ciecz. Obraz oddalał się, kadr rozszerzał, a monstrum okazywało się, być pożerane przez obdartego do połowy ze skóry osobnika. Ogromna głowa potwora stawała się coraz większa, wielkie przekrwione oczy były nabrzmiałe, aż wreszcie głuche pęknięcie. Błony gałek ocznych pękają w jednym momencie, a wszystko wokół zalewa lepka, bladoróżowa, maź.
          Obudził go jego własny krzyk. Zorientował się, że siedzi na łóżku. Szybko chwycił za leżący obok poduszki telefon, żeby sprawdzić godzinę. „Eee jeszcze dużo czasu” - pomyślał. Zanim zamknął ponownie oczy, przebiegł wzrokiem po pokoju. Zatrzymał spojrzenie na drzwiach. Wiszące na nich ubrania rzucały upiorny cień przypominający wisielca. Szybko przekonał sam siebie, że to tylko złudzenie – na jawie było to dużo łatwiejsze. Wziął głęboki wdech, zrobił wydech i momentalnie zasnął.

01:23 – 03:02
          Czuwający zawsze organizm wyrwał go ze snu, domagając się wizyty w toalecie. Odkopał kołdrę, namacał stopami kapcie i ruszył w wiadomym kierunku. Nie zapalał światła. Unikał promieni bezlitośnie oślepiających zmęczone oczy zaraz po przebudzeniu. Nie zakładał też okularów – „Nie opłaca się na tych kilka kroków” – przekonywał sam siebie.
          W drodze przez przedpokój zawsze zaglądał do kuchni. Rozproszone światło latarni przebijało się przez firanki w oknach – „musieli usunąć awarię oświetlenia” – pomyślałby zapewne, gdyby najpierw nie zobaczył mężczyzny siedzącego przy kuchennym stole. Zimny dreszcz przebiegł każdy centymetr jego ciała. Gdy na niego spojrzał, starzec odwzajemnił spojrzenie, mało tego wpatrywał się w niego uparcie, aż musiał odwrócić wzrok. Nie wyglądał ani groźnie, ani przerażająco. Raczej znajomo, przez co każda kolejna myśl była bardziej przerażająca od poprzedniej. Nie chciał się zatrzymywać, nie chciał patrzeć w tamtym kierunku. Sparaliżowany wytężył mizerny wzrok, przymknął jedno oko by złapać ostrość i zajrzał raz jeszcze przez kuchenne drzwi. Kuchnia była tak samo pusta jak zostawił ją przed ułożeniem się do snu.
          Zbeształ sam siebie hurtowo za wybujałą wyobraźnię, strachliwość i zabobony. Jednak w drodze powrotnej do sypialni nie spojrzał już w kierunku kuchni, ot tak, na wszelki wypadek.

03:02 – 06:20
          Obudziła go znana melodia budzika ustawionego w komórce. Jeszcze przez chwilę przekonywał sam siebie, że naprawdę musi wstać – „Przynajmniej ta noc się skończyła” – powiedział do siebie i zaczął codzienną, poranną krzątaninę.

Do góry